2014 Calella czyli wakacje na hiszpańskim Costa Brava
2014
Calella czyli wakacje na hiszpańskim
Costa Brava
Z racji tego, że
ostatnie wakacje spędziliśmy w kraju https://acotamjest.blogspot.com/2021/04/rok-2013-wakacje-i-augustow-czyli-znowu.html
,
to zapragnęliśmy znowu
pochlapać się w wodzie, której temperatura nie powodowała drastycznego
zmniejszenia landrynków. Z biletami poszło łatwo i nawet pomimo terminu wakacyjnego
to zmieściliśmy się w 1000 zł za bilety w Warszawy do Barcelony za
czteroosobową rodzinę. Trudniej było w noclegiem, bo ulubione biuro podróży nie
miało zakwaterowania dla naszej rodziny w jakiejś akceptowalnej cenie i
podobnie było na popularnym serwisie noclegowym w Internecie. Ale za to
konkurencja z innego biura wykazała się znakomicie dając zniżkę 100% na oboje z
naszych dzieci. Wybraliśmy opcję ze śniadaniami i obiadokolacjami a cena
finalna wyszła za nasza rodzinę taka, jak za jedną osobę dorosłą z cennika
wczasów z przelotem wykupionych w biurze podróży nr 1. Loty kupiłem na jesieni,
to wierciłem się strasznie i nie mogąc się doczekać tego wyjazdu zorganizowałem
taki zastępczy, żeby tylko zaspokoić trochę ten mój nałóg https://acotamjest.blogspot.com/2021/05/2014-spacer-po-norwegii.html
Do Barcelony docieramy
wieczorem i z racji tego, że już tu kilka razy byliśmy, to łatwiej jest się nam
poruszać. Już na lotnisku kupujemy bilety na pociąg do miejscowości Calella,
gdzie mamy nocleg i wsiadamy chyba w zieloną linię kolei jadącą z lotniska, a
po trzech przystankach przesiadamy się w czerwoną (o ile dobrze pamiętam te
kolory). Podróż przebiega ok i po 23-ej meldujemy się w hotelu. Głodni, około
północy, ruszamy z miasto z nieśmiałą nadzieją, że uda nam się coś zjeść. Ale
jesteśmy miło zaskoczeni, bo miasto sprawia wrażenie takiego, co to nigdy nie
śpi i 30 minut po północy wcinamy pizzę, pijemy sangrię (dzieci soki oczywiście)
i gęby nam się cieszą z takiego rozwoju sytuacji. Miasteczko, choć małe to
bardzo miłe, ludzie się fajnie bawią a z knajp leci nienachalna muzyka i od
razu tak jakoś się lepiej człowiekowi na duszy robi.
Na następny dzień wstajemy i udajemy się na hotelowe śniadanie, które nie różni się znacznie pomiędzy przeróżnymi hotelami w tej części świata i z tak zwanego „szwedzkiego stołu” można sobie zaaplikować, co kto tam lubi lub na co ma ochotę. Potem sprawdzamy hotelowy basen i wszystko z nim ok. Nie ma jakiegoś wielkiego tłumu, bo duża jego część jest zacieniona przez hotelowy parkan, co dla mnie jest plusem, bo nie ma nic bardziej wkurzającego jak dwa metry kwadratowe jedynej wolnej przestrzeni w basenie pełnym ludzi. Jak się trochę pomoczyliśmy to dzieci zapragnęły jakiś przekąsek i poszliśmy z nimi wrzucić coś na ząb. Potem zrobiliśmy przywitanie z morzem i były bardzo fajne fale, a plaża choć pełna ludzi, to bez problemu dało się znaleźć kawałek przestrzeni, gdzie nie dochodziły głośne dialogi innych ludzi i nie ma wcale parawanów. Jak się wysmażyliśmy i wymoczyliśmy w cieplutkiej solance, to wróciliśmy na obiadokolację. Jedzonko pyszne i różnorodne. Potem nieśmiało ruszamy w miasto zaglądając w każdą dziurę, żeby zobaczyć „a co tam jest” i kierujemy się na zachód miejscowości spacerem spalając zbyt obfitą kolację. Na rogatkach znajdujemy przywitanie po Polsku i nie chodzi o to, że nas okradli, tylko po prostu na wielkim bilbordzie był napis w rodzimym języku „Witamy”.
Kolejne dni wyglądają podobnie tylko w przerwach pomiędzy stałymi punktami (śniadanie, kąpiel w morzu/basenie, obiadokolacja) staramy się zaglądać w coraz nowe zakamarki miasteczka i jest nam z tym bardzo dobrze.
Raz trafiamy do ładnego parku, gdzie dzieci mogą się wyszaleć na przeróżnych maszynach do zabaw, a miejscowi śpią na ławkach w cieniu w czasie sjesty.
Trafiamy też podczas
tych wędrówek na miejscowy cmentarz, który wygląda zupełnie inaczej niż w
Polsce i umiejscowiony jest zaraz przy plaży. Fotki niestety nie posiadam, bo kto by robił fotkę cmentarza na wakacjach.
Podglądamy miejscowych
na ile się da i można zauważyć, że mają niezłe wsparcie od lokalnych władz. Z
tego co zauważyliśmy to wieczorami wydawali darmowe kolacje z owoców morza.
Miasto lub gmina
ufundowało też darmową atrakcję dla wszystkich dzieci, a była to pompowana
zjeżdżalnia-zamek z motywami ze SpongeBoba, który był najbardziej obleganą
maszyną-pompowańcem na plaży. Pewnie trafili idealnie z motywem, bo w żadnej
innej atrakcji tego typu nie było tylu dzieciaków i na pewno nie chodziło o to, że jest za darmo, choć dla rodziców też to było fajne rozwiązanie bo dodatkowo
Panie animatorki opiekowały się tymi dzieciakami przez jakiś wyznaczony okres
czasu (jeśli dobrze pamiętam to przypadało jakieś 2 godziny na dziecko) i wystarczyło podać nazwę
hotelu i numer telefonu i można było pacholę zostawić.
Dla dorosłych też
robili takie animacje i za zupełną darmochę można było wytarzać się w pianie.
Poranki za to miałem
zarezerwowane dla siebie i wyruszałem na spacery z moim wykrywaczem metali.
Konkurencja trochę była i to nawet intensywnie działająca, a jeden z nich,
który chodził na najbardziej profesjonalnym sprzęcie, zaczynał wieczorem około
21-ej i kończył grubo po północy. Nie dało się z takimi zawodowcami nawet pogadać, bo pędzili jak szaleni bez
względu na wiek a najwięcej energii miał na oko 80-letni staruszek i wszyscy tylko
‘ablo Espaniol, i nie mieli czasu nawet żeby na chwile przystanąć. Pogadałem za
to z pewnym Holendrem, który chodził z wysłużonym wykrywaczem marki Tesoro i
miło mi się z nim gadało, ale jak stwierdził, że z jego holenderskimi zarobkami
to go nie stać na taki wykrywacz jak ja mam, to zrobiłem głupią minę. Bałem mu
się powiedzieć ile ja zarabiam w przeliczeniu na euro, bo by chyba pękł ze
śmiechu i konsternacji jednocześnie. Ale były to bardzo miłe poranki i coś tam
udało się z tej piaskownicy wyłuskać a nawet były polskie akcenty.
Ale, żeby nie było tak
pięknie i idyllicznie, to pewnego dnia Neptun do spółki z Zeusem popsuli nam
zabawę. Wczesnym popołudniem jakoś w środku naszego pobytu na co dzień błękitne
niebo zrobiło się czarne, morze oszalało wielkimi falami, temperatura spadła
drastycznie a z nieba zaczął padać grad wielkości paznokci przy akompaniamencie
strzelających bardzo blisko piorunów. Na szczęście skryliśmy się pod dachem
lodziarni, gdzie przeczekaliśmy opatuleni ręcznikami. Cała akcja nie trwała
długo, ale w nieodległych górach chyba dłużej to trwało, bo kanałami burzowymi
odprowadzającymi wodę w tych gór zaczęły płynąć wartkie potoki, które
momentalnie zapaskudziły lazur morza.
Ale miało to też bardzo
dobre strony. Temperatura spadła na tyle, że od razu wpadliśmy na pomysł na
dłuższą pieszą wycieczkę poza naszą miejscowość w kierunku wież obserwacyjnych,
które codziennie widzieliśmy z plaży, ale upał dnia codziennego nie pozwalał na
to, żeby się tam wspinać w środku dnia, a teraz zrobiło się idealnie. No to
zrobiliśmy sobie bardzo malowniczą wycieczkę z pięknymi widokami po drodze.
Do końca pobytu nie
było już takich atrakcji i snuliśmy się tylko wieczorami po przeróżnych
knajpach, w których każda serowała inny rodzaj muzyki, a ich oddalenie od
siebie w równych odstępach i natężenie dźwięku powodowało, że nutki na siebie
nie nachodziły i było komfortowo w odróżnieniu od przypadków znad naszego
Bałtyku, gdzie byle buda z zapiekankami potrafi z dominująca siłą zakłócić
wszystkie inne przybytki w całej miejscowości narzucając jedynie swój
repertuar.
Mieliśmy jeszcze
sytuację stresową z której nasz dwunastoletni syn wyszedł medalowo. Leżeliśmy
na plaży, kiedy stwierdził, że idzie po coś tam do pokoju hotelowego. Nie
byliśmy daleko od plaży i dzieliło nas jedynie przejście podziemne pod ulicą, to
OK, powiedzieliśmy, żeby poszedł, ale niestety przy powrocie nie mógł nas
znaleźć. Wtedy wykazał się dojrzałością swą i znajomością angielskiego, bo
zagadał w recepcji hotelu, żeby pomogli mu zadzwonić na komórkę do mamy z ich
telefonu. Wystraszona żona odebrała na plaży telefon a ja wyszedłem po niego na
promenadę i wszystko było OK. Nasz pobyt niestety zmierzał ku końcowi i trudno
nam było się rozstawać z tym miejscem, bo pomimo, że to tradycyjny kurort ze
wszelkimi wadami takich miejsc, to jednak dawał poczucie znalezienia własnej
przestrzeni, gdzie można było wypoczywać na swój sposób nie mając uczucia
przytłoczenia i pomimo, że ludzi przyjechało tu sporo, to nie były to jakieś
dzikie tłumy. Na koniec jeszcze zrobiły nam psikusa własne dzieciaki, które
działając wspólnie i z premedytacją poszły po coś do picia do sklepu przy plaży
i wróciły z ogromnym makaronem do pływania (który jeszcze przez kilka lat leżał
za szafą, będąc sporadycznie moczonym na warszawskich basenach). A wiadomo jak
skrupulatnie jest dawkowana przestrzeń bagażowa w tanich liniach lotniczych i
trzeba było gdzieś ten fant schować pomiędzy ogromem naszych rzeczy. Po
nieludzkiej gimnastyce jakoś upchaliśmy tego potwora i przyjechał z nami do
domu, a wspomnienie tego powoduje uśmiech na naszych twarzach. Wakacje były bardzo
udane i wszystkim się podobało, a miejscówkę można śmiało polecać.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.